Z lat okupacji II

Janina Bzdal Plato

Czytając i opracowując wspomnienia pana Jerzego Czerwińskiego o Janie Plato oraz wdowie po nim Janinie Baran[1] – Plato mam znacznie więcej wątpliwości niż On, a zarazem wiele znaków zapytania w tej sprawie. Historię Janiny znałem wcześniej, a dowiedziałem się o niej  od mojej mamy, która często wracała wspomnieniami do tych lat, tak, że, w mej pamięci pozostały jej wątpliwości związane z osobą Janiny Plato. Mama znała Janinę bardzo dobrze chociażby przez przyjaźń rodziców z Janem Plato, jej mężem, którego Janina chyba była  mniej żoną, a bardziej opiekunką i pielęgniarką. Cóż mogła zaznać ta młoda kobieta z Janem szlachetnym człowiekiem, ale wyniszczonym przez alkohol i przez drążącą Go gruźlicę, nie wiele. Po krótkim okresie małżeństwa i pielęgnowania Jana pozostaje sama, bardzo młoda, pełna życia kobieta. Poniższe zdjęcie jest jedynym, jakie zachowało się w zbiorach rodzinnych, na którym jest Janina z moją mamą.

W wyniku akcji wysiedleńczej, wywiezieni zostali ci, których bliżej znała, a więc Józef Burlewicz, Jerzy Czerwiński. Matka moja pozostała sama z dwójką dzieci i borykając się z trudnościami okresu okupacji, w szczególności, brakiem własnego domu, ponieważ uległ spaleniu, na pewno nie miała czasu na bliższe kontakty z Janiną. Niemniej jednak w czasie jednej z rozmów wspomniała mi, że nie wierzyła nigdy w to, że Janina była szpiegiem i zdradziła, mogła być, co najwyżej narzędziem w rękach Kondrasiuka, którego prawdopodobnie kochała i nie musiała wiedzieć o tym, kim jest i czym się poza pracą zajmuje. A nazwiska osób, które znalazły się na liście Kondrasiuka, według mnie nie świadczą o tym, że Janina zdradziła. Kondrasiuk mógł spisywać osoby, które Janina widziała w różnych miejscach, a które jego interesowały. Pan Jerzy nie przebywał w tych miejscach, więc jego nazwisko nie mogło na liście się znaleźć sporządzonej przez Kondrasiuka.

Podczas jednego, chyba ostatniego, z moich spotkań z panem Jerzym powiedziałem mu o tym i co również mówiła mama, że „Gromadzki” był zainteresowany młodą wdową, ale bez wzajemności z jej strony. Dziwnie spojrzał się pan Jerzy i nie podjął tego tematu. Z materiałów, które otrzymałem od pana Jerzego Czerwinskiego wynika, że miał wątpliwości, czy Janina musiała zapłacić życiem za to, że kochała i chciała być kochana. A łatwo było wydawać wyroki nie mając pełnego rozeznania sprawy, a jedyny wyrok to – śmierć. Ja przynajmniej mam wątpliwości. Analizując to, co napisał Jerzy o sprawie Janiny oraz Florka i Goldy Dymbort, mam wątpliwości, czy „Gromadzki”, jako szef wywiadu we Frampolskim oddziale AK miał pełne rozeznanie, co do sytuacji, jaka była w oddziale we Frampolu, jak również czy podejmowane decyzje, bądź zaniechania nie przyczyniły się w pewnym sensie do śmierci tak Janiny jak i Florka z Goldą. Mam, tak jak autor wspomnień takie same wątpliwości analizując zachowanie się „szefa wywiadu” w sytuacji zagrożenia szpitala polowego, który mieścił się w „fabryce” utworzonego dla rannych pod Osuchami, którym udało się ujść z życiem, ( str. 1475-1483) wspomnień J.Cz.

Wróćmy, zatem do wspomnień pana Jerzego związanych z tragicznym losem Janiny Bzdal – Plato.

– „Okupant uderza w ludność żydowską doprowadzając do jej zagłady w terenie[2] i to w miesiącu listopadzie. Jednocześnie przy końcu listopada przystępuje do akcji przesiedleńczej ludności polskiej w powiecie Zamość i nasiedlenie pierwszych Niemców i Volksdeutschów na wysiedlone gospodarstwa. Pierwsze uderzenie okupanta w ramach zwiększonego terroru skierowane jest w młodzież polską i to już w sierpniu 1942 r. Władze okupacyjne wyznaczają nowy kontyngent ludzi przewidzianych na roboty przymusowe do Rzeszy. Z wielkości przypadającej na GG, dystrykt lubelski otrzymał 12.000 osób w rozbiciu w pierwszej fazie do 31 października 60% całego kontyngentu, pozostałe zaś 40% do końca roku. Już we wrześniu 1942 r. starosta biłgorajski Werner Ansel na zwołanej naradzie wójtów wydał zarządzenie, w którym podkreślał, że do pracy w Rzeszy mogą być kierowane osoby nigdzie niepracujące, niezamężne nie żonate lub takie, które są zbyteczne w gospodarstwach małorolnych. Wójtów, a poprzez nich sołtysów obarczono nie tylko za dostarczenie wezwań na wyjazd, lecz także za dopilnowanie, wraz z członkami komisji werbunkowej, przybycia wyznaczonych na punkt zborny. Ponadto do akcji werbunkowej włączeni zostali członkowie straży pożarnej. Każdego z jej członków zobowiązano do doprowadzenia do sołtysa pod osobistą odpowiedzialnością jednej osoby powołanej na wyjazd do Rzeszy.                                       Sołtysi i naczelnicy straży pożarnej oraz warty wioskowej byli odpowiedzialni za całość prac organizacyjnych związanych z przeprowadzanym na ich terenie werbunkiem. Dalej zalecono w gromadach, gdzie nie było straży pożarnej, ażeby sołtys zorganizował specjalną ”straż honorową”, która miała brać udział w transportowaniu robotników do punktów zbornych. Wobec gromad, które nie wywiążą się z nałożonych kontyngentów zapowiedziano surowe sankcje. Na wezwaniach wręczonych 11 września wyznaczonym osobom do wyjazdu na roboty przymusowe w Rzeszy w zakończeniu ich treści napisano: „Rodzice są zobowiązani dopilnować i doprowadzić do transportu siły robocze-wyznaczone własne dzieci.

30 czerwca 1943 roku okupant przystępuje do wysiedlenia i wywózki mieszkańców Frampola na przymusowe roboty do Niemiec. W grupie tej znajdę się ja oraz część moich kolegów z pracy. Przez ponad pół roku będę oderwany od spraw, jakie rozgrywały się we Frampolu. Równo z moim powrotem z Rzeszy wśród przekazywanych mi wiadomości o Frampolu i krążących miejscowych ploteczek, szczególnie pomiędzy osobami tzw. „płci pięknej”, upatrujących zawsze wśród przybywających na pewien okres do naszej miejscowości mężczyzn —„panów z miasta”, stanowiących ewentualną okazję na ożenek, tak trudny na miejscu, zainteresowano moją osobę następującą sprawą. Zwrócono mianowicie moją uwagę na dwóch młodych ludzi prowadzących roboty Adaptacyjno-budowlane na terenie Frampola. Byli to bracia Lucjan i Tadeusz Kondrasiukowie z Lublina, pierwszy około 30 lat, a drugi około 20. Prace budowlane prowadzono w budynku pożydowskim niewykończonym, a teraz przewidzianym na miejsce kąpielowe- łaźnię, znajdującym się przy zbiegu ul. Szczebrzeskiej – z Targową po lewej stronie idąc do Rynku[3].

W pobliskiej tzw. ”Fabryce”- Józefa Miazgi, piętrowy dom administracyjno – mieszkalny z cegły, adaptowano na mały szpital polowy, przewidując go na ewentualne wykorzystanie dla chorych na tyfus, podczas szerzącej się w zimie 1943—44 groźnej epidemii tyfusu brzusznego na tym terenie[4]. O tym szpitalu będę pisał w III odcinku wspomnień z lat okupacji.

Zdjęcie budynku, w którym zlokalizowany został „Szpital polowy”. Widok obecny.

Nie tylko jak to się dzisiaj określa „seksowne” opowiadania byłych moich żołnierzy o panienkach i wdowach frampolskich, ale nowe twarze w tej miejscowości wpadły mi w oczy i zainteresowały moją uwagę. W tym wypadku miałem przewagę w działaniu, gdyż powróciłem dopiero z Niemiec i byłem wyłączony przez ostatnie miesiące z życia tej miejscowości, a więc nieliczący się w ewentualnej obserwacji. Początkowo jak każdy młody człowiek i nie zawsze nie grzeszny chętnie słuchałem w wolnych chwilach zimowego przywiązania w domach, opowiadań o dwóch panach z Lublina, p. Lutku i Tadeuszu. Pierwszym kierowniku budowlanym, drugi jego młodszym bracie, pracowniku tej samej firmy pomagającym w pracach administracyjno— zaopatrzeniowych. Opowiadano o ich szerokim geście w urządzanych spotkaniach mocno alkoholowych z nawet miejscowymi pannami, a szczególnie w adorowaniu p. Lutka, młodej wdowie Janinie Plato z domu Baran, po dowódcy placówki AK, podchor. rez. urzędniku gminy – „Pile”.Janina Plato mająca w tym czasie ok. 22 lat, przeprowadziła się po zlikwidowaniu Żydów we Frampolu do jednego z domków pożydowskich ze starszą siostrą, matką „Hanisi”, której to rodzinę szczegółowo opisałem we wspomnieniach lat poprzednich i naszych „wyprawach kawalerskich” do domu nauczycielstwa p. Jędziorowskich zamieszkałych we wsi Wola Radzięcka. Częstym gościem u obu sióstr była przychodząca z Woli Radzieckiej najmłodsza siostra Józia, która z kolei budziła zainteresowanie pana Tadka (miała w tym czasie ok.18—19 lat). Moja osoba poprzez półroczny okres nieobecności na tym terenie, co już podkreślałem, wyszła z obiegu zainteresowań obu kobiet, zajętych szczególnie w okresie jesieni i zimy panami Lutkiem i Tadkiem, organizatorami na wzór miejski wszelkie go rodzaju spotkań i wieczorków towarzyskich. Miejscem tych spotkań był dom wdowy po zmarłym Bolesławie Jasińskim przy rynku od ul. Gorajskiej, przed którym najczęściej stał samochód osobowy, czarny opel p. Lutka i gdzie stołowali się obaj panowie oraz dom tak samo pożydowski, miejsce zamieszkania obu sióstr jak już wspominałem, najstarszej z „Hanisią” oraz wdowy Jasi Plato. Domek wspomniany stał na posesji pomiędzy ulicami Targową Radzięcką w części północnej Frampola z dobrym widokiem obserwacyjnym wjazdu do miasta ul. Gorajską.

Sprawa od samego początku zdawała mi się warta zainteresowania z uwagi, że w tym towarzystwie również przybywali ludzie w pewnym sensie zaangażowani w konspiracji i coraz bardziej była ona nagłaśniana. Przeprowadzam w tej sprawie konsultację z oficerem wywiadu rejonu ”Gromadzkim” i wyczuwam już na wstępie, że jakoś niezręcznie czuje się w wyjaśnianiu znanych mu również faktów, znając samą Jasię Plato, jak również jej szwagra pana Jędziorowskiego zaangażowanego w konspiracji. Proponuję z uwagi, że moja osoba wyszła z tzw. obiegu w okresie kilku miesięcy mej nieobecności we Frampolu ewentualnie obserwowanych ludzi przez powstałe „kółko zainteresowań” z panami Kondrasiukami na czele, przekazanie mi tej sprawy dla rozpracowania jej moimi starymi kanałami wywiadu dywersyjnego, na co chętnie uzyskałem zgodę.

Zastrzegłem się jednocześnie, że wszystkie kierunki mojej działalności w tej sprawie i zdobywane w toku rozpoznania materiały dowodowe związane z ewentualnym zagrożeniem dla ruchu oporu, będę na bieżąco konsultował.

Dzisiaj po 50-ciu latach mogę już coś o działalności wywiadu powiedzieć więcej pozostawiając, jako nieznane nazwiska osób, które przyczyniły się do rozpracowania jednak, jak się to w pełni potwierdziło groźnej siatki gestapo, organizowanej bezpośrednio przez Lublin, bez wiedzy gestapo w Biłgoraju.

Wkrótce już w samym wspomnianym towarzystwie miałem trzy wtyczki, a wśród nich kobietę, która ostrogi zdobywała przy innych zlecanych podobnych przypadkach, żołnierza konspiracji, który sympatyzując z najmłodszą Józią, widział groźnego konkurenta w osobie młodszego Kondrasiuka —Tadeusza, oraz zaplątanego na stare lata z miłością do mamusi „Hanisi” — „Mechanika” WSOP -u, doglądającego sprawności samochodu p. Lutka, a więc mającego w rękach każdy termin i potrzebę wyjazdu klienta.

Koniec karnawału – ostatki, pijatyki się powtarzają, na robotach widać, że zmierzaj już do końca, w towarzystwie przebąkiwany jest czas na opuszczenie Frampola. Czym bliżej rozstania, tym większa chęć na pozostające kobiety, gorące wieczory z pieśnią i gitarą, niekontrolowane słowa i pewność swoich poczynań z wielkimi możliwościami.

W końcu pada termin ostateczny zamierzonego wyjazdu, określony, jako „początek kwietnia ” i zapewnienie, że pomimo tak wiernego koła przyjaciół i wspólnie spędzonych wieczorów w „samym Frampolu z pewnymi panami trzeba będzie zrobić porządek”. O tej wiadomości poinformowany jestem jeszcze tej samej nocy, gdyż do terminu wyjazdu pozostało już bardzo mało czasu. Wprowadzam stan alarmowy i stałą obserwację ruchów obu panów i ich miejsca pobytu oraz kierunków poruszania się samochodem. Mieliśmy jednak dziwne odczucie, że ci panowie nie korzystali z wyjazdów do Biłgoraja, a na popijawy wyjazdowe i tzw. „obce dupy” jeżdżą do Goraja.

Rano następnego dnia rozmawiam z „Gromadzkim” i dotychczasowe informacje uzupełniam tą potwierdzającą groźną zapowiedzią dla Frampola.  Proszę jednocześnie o pomoc w rozeznaniu przez wywiad placówki Goraj, sprawy wyjazdów L i T do tej miejscowości i miejsca ich przebywania. I teraz rzecz najpoważniejszej, ustalenia źródła przecieku nazwisk ludzi z konspiracji we Frampolu w posiadaniu, których mogą być wspomniani budowniczowie ośrodków sanitarno — socjalnych. Zawiadomienie oficera wywiadu obwodu AK — Biłgoraj o prowadzonym rozpoznaniu i posiadanych już faktach stwierdzonego zagrożenia terenu i zezwolenia na użycie nagłych środków, przy usiłowaniu przez podejrzanych opuszczenia terenu znajdującego się pod naszą kontrolą. Rozmowy z oficerem wywiadu „Gromadzkim” stają się teraz bardziej częste i wspólnie szukamy na podstawie przeglądu całego okresu pobytu tych panów we Frampolu, miejsca, w którym następował przeciek wiadomości i nazwisk ludzi zaangażowanych w konspiracji.

Nigdy nie interesowałem się, w jaki sposób i w jakim miejscu, komenda rejonu prowadzi swoje narady i odprawy z dowódcami placówek oraz ludźmi innych służb. W jaki sposób zabezpiecza teren, kto ustala terminy i w jaki sposób następuje powiadamianie zainteresowanych. Proszę w tym wypadku o „zdradę” miejsca takich spotkań, a nie nazwisk ludzi, bo tych już na pewno mają zainteresowani panowie. „Gromadzki” nie widzi w tym wypadku miejsca przecieku, ale mówi, że od momentu przybycia na nasz teren ppor. Stanisława Wąska „Gustawa” —„Żara” i zamieszkania wspólnie z siostrą —Aleksandrą w pokoju i kuchni, pomieszczeniach lokatorskich w domu spadkobierców Franciszka Dubiela przy ul. Targowej, mieszczących się od strony podwórka i zabudowań gospodarczych, każdego jarmarcznego poniedziałku przebywają tam liczni zaangażowani w konspiracji ludzie.

Proszę, więc „Gromadzkiego” o możliwie dokładne przypomnienie sobie wszystkich osób tych spotkań, które najczęściej tam wpadały. Jakoś dziwnie byłem przekonany, że jestem na właściwej drodze, jak zawsze koledzy w szkole określali mając ten tzw. „piąty zmysł” —albo „psi węch”. Trzymam się już tej linii dalszego postępowania i uparcie zdążam do punktu przecieku. Szukam tego, kto może nawet nieostrożnie, ale mówił gdzieś, o nazwiskach tam widzianych ludzi.

Dowiaduję się, więc, że funkcję kwatermistrza rejonu AK „Liceum” —Frampol pełni właśnie „Gustaw” i również on poniedziałkowe jarmarki wykorzystuje na kontakty w jego mieszkaniu z podległym mu służbowo personelem kwatermistrzowskim w terenie, z uwagi na obecny ruch partyzantki sowieckiej i regulowania jej zaopatrzenia niekrzywdzącego najbiedniejszych gospodarzy.

Analizując podane mi nazwiska przez „Gromadzkiego” znajduję wśród nich szwagra najbliższej osoby p. Lutka — Jasi Plato, nauczyciela ze wsi Wola Radzięcka p. Adama Jędziorowskiego.   P. Adam korzystał z okazji odbywających się jarmarków, więc również środków transportu wśród znajomych chłopów, przyjeżdżał z różnymi sprawami ludzi do gminy, załatwiając również sprawy konspiracyjne, a miedzy innymi pocztowo – prasowe, zatrzymując się na spotkaniach u „Gustawa”. Szukam teraz osoby, która by mogła coś na ten temat powiedzieć, unikając rozmowy z osobami, które mogły już być na liście p. Lutka.

Mam dostęp, jako kawaler do starszej już ode mnie siostry „Gustawa”, ale jeszcze panny Oleńki utrzymującej od dawna znajomości z „Gromadzkim”. Postanawiam osobiście złożyć jej wizytę i przeprowadzić dokładne rozeznanie poczynionych obserwacji z jej strony przychodzących w poniedziałki do jej domu ludzi. Do pokoju „Gustawa” przechodziło się przez małą kuchenkę, a więc zachodziła potrzeba wymiany informacji z przychodzącą osobą, a przy tym prowadzić przez gospodynię domu czynności grzecznościowych. Na skutek bardzo ograniczonych możliwości lokalowych — pokój i kuchenka, mimo woli następowała często dekonspiracja pomiędzy ludźmi z terenu, nie mówiąc już o samych spotkaniach czy naradach. Rozmowa jak to z kobietą, w której rodzinie bywałem u młodszych kuzynek od dawna (Maria i Wanda i Stach kolega szkolny), zeszła na moje kawalerskie sprawy, a nawet zainteresowania moje w terenie, które swego czasu były skierowane na dom państwa Jędziorowskich w Woli Radzięckiej.

Oleńka rozszerzyła swoje wypowiedzi na osobę samego p. Adama, u którego ceniła sobie okazywaną pomoc rodzinie żony zamieszkałej we Frampolu, której każdego poniedziałku przywozi czy przynosi coś ze wsi, a odbiera te paczki Jasia, przychodząc tutaj osobiście nie czekając odwiedzin w domu. Jasia młoda wdowa, dość przystojna i nęcąco zbudowana, czuje się zawsze swobodnie i pewnie wśród mężczyzn. Nie czeka na Adama w kuchni, a wchodzi do pokoju „Gustawa” i tam jak każda kobieta, witana jest przez obecnych mężczyzn tzw. „ochami, achami”. Spędza w tym otoczeniu umizgających się często starszych panów do młodej babki dłuższą chwilę, zabiera paczkę od Adama i wychodzi, żegnana zawodem, „że już, że tak szybko?”.

Po tej rozmowie, jestem jak to się mówi już w domu. Czekam na konfrontację z „Gromadzkim”, celem skorygowania informacji Oleńki, nic nie mówiąc o mojej wizycie u niej.  Byliśmy zgodni w zupełności, co do jednego, że źródło przecieku zostało wykryte. Proszę „Gromadzkiego”, ażeby nie wszczynał alarmu, zastosował absolutny spokój, gdyż osoby wplątane w ta całą sprawę znajdują się pod ścisłą obserwacją i w tej, chwili nie ma żadnej możliwości wymknięcia się spod naszej opieki.

Termin zakończenia robót budowlanych, wiąże ustalony dzień wyjazdu panów
L i T. do Lublina. Pozostaje już tylko rutynowe szybkie sporządzenie meldunku oficera wywiadu rejonu do obwodu z prośbą o szybką decyzję zdjęcia siatki i uzgodnienia sposobu i grupy do tego wytypowanej. Nakazuję ostre pogotowie wywiadowców w otoczeniu „braci” i Jasi, celem dokładnego czuwania nad ewentualną zmianą terminu rozwiązania spraw inwestycyjnych, a to i wyjazdu z Frampola, który według poprzednich uzgodnień zbiega się z dniami przedświątecznymi wielkiego tygodnia wielkanocnego. Na ostatni poniedziałek przed niedzielą palmową zakupów świątecznych, wprowadzam obserwację domu „Gustawa”, dla potwierdzenia zachowania się Jasi i sprawdzenia jednocześnie czy nie ma ze strony siatki jakiegoś zdenerwowania i zmiany form dotychczasowego działania.

Czekamy już tylko na rozkaz z Biłgoraja i wytyczne do sposobu przeprowadzenia akcji. Termin wyjazdu „Panów” do Lublina, utrzymany jest sztywno na dzień 6 kwietnia 1944 roku, o godz. 9-tej rano, własnym samochodem przez Janów Lub. – Kraśnik. Jest to tzw. wielki czwartek, pierwszy dzień obrządków wielkopostnych kościelnych, a więc zwiększone ostatnie już zakupy w sklepach, ale również ludzi z wiosek, przybywających na nabożeństwo oraz tych spóźnionych w obowiązku odbycia wielkanocnej i wielkopostnej spowiedzi.

Rozkaz przychodzi w trybie pilnym przed wieczorem 30 marca —przekazany przez specjalnego gońca.  Droga do Biłgoraja i inne drogi twarde już bez śniegu, ale w lasach panuje normalna sanna, podobnie jest jeszcze w wąwozach, tylko na polach wzniesienia i pagórki już czernieją.

Jak przed każdym okresem świątecznym dla ludzi związanych z ruchem oporu obowiązuje nakaz czujności przed próbami zaskoczenia przez gestapo, które spodziewa się, że ludzie ukrywający się zgodnie z tradycją będą starali się być razem z rodzinami. Wspomniany wyżej rozkaz wprowadza nas dodatkowo w stan pogotowia dla grupy ściśle określonej bez podawania motywów i celu.

Zdjęcie siatki gestapo we Frampolu, zostało objęte specjalnym planem działania opracowanym przez komendę obwodu przy zastosowaniu poza miejscowym wywiadem zaangażowania grupy bojowej z zewnątrz przy ścisłym przestrzeganiu ustaleń:                 – Zadanie główne zdjęcia siatki dokona grupa bojowa w składzie drużyny strzeleckiej  wzmocniona środkami broni maszynowej, pochodząca  z oddziału leśnego NOW —AK.   „Ojca      Jana” stacjonującego w lasach janowskich, kontakt na wieś Szewce. Rozkaz dla oddziału przekazany osobno, uzgodnić w trybie pilnym współdziałanie w przeprowadzeniu akcji.

—  „Liceum” zabezpiecza kwatery dla grupy bojowej, oraz miejsce operacji pod względem        wywiadu i pełnego rozpoznania.

—  W przeciągu trzech dni od chwili zdjęcia siatki gestapo, komórka wywiadu rejonu              „Liceum”,  przekaże pełny materiał dowodowy uzyskany w czasie prowadzonego       rozpoznania przeciwko   braciom Lucjanowi i Tadeuszowi Kondrasiukom i osobom z nimi współpracującymi, do miejsca prowadzonego dalszego śledztwa, ·a następnie przewodu sadowego WSS. Miejscem doręczenia  pełnej dokumentacji jest m. p. oddziału leśnego NOW —AK- ”Ojca Jana”.

Na podstawie wspomnianego rozkazu „Gromadzki” ustalił następujący podział zadań ściśle zobowiązujący do „wykonania” i zachowania szczególnej tajemnicy ochraniającej ludzi biorących w tym udział.

–   „Szkot” wyjeżdża w dniu 2 kwietnia /niedziela/ do obozu leśnego KOW AZ „Ojca Jana”     poprzez kontakt we wsi Szewce, celem uzgodnienia całości spraw związanych
z przeprowadzeniem akcji mającej na celu zdjęcie siatki konfidenckiej gestapo, która         będzie  miała miejsce w dniu 6 kwietnia 1944 r. we Frampolu, o godzinie 9-tej rano.

–  „Gromadzki” kieruje i zabezpiecza pełne rozpoznanie miejsca akcji do czasu jej         przeprowadzenia, wyznacza miejsce zakwaterowania grupy bojowej w „dniach 4-6             kwietnia i odpowiedzialnego za pełne jej wyżywienie. Kwatery wieś Cacanin,                 odpowiedzialny, ”Hart” —Tadeusz Sobczak.

–   Przygotuje pełną dokumentację dowodową uzyskaną w toku przeprowadzonej akcji        wywiadu rej. AK „Liceum” dla rozpoznania działalności siatki gestapo z Lublina na czele, której    stał Lucjan Kondrasiuk, pracownik tej służby, a występujący we Frampolu, jako kierownik robót budowlano – adaptacyjnych urządzeń sanitarno – socjalnych oraz pozostałych osób z nią związanych.

–  w dniu 10 kwietnia 1944 r. „Szkot” powtórnie wyjedzie do obozu oddziału leśnego „Ojca      Jana”,  celem przekazania dokumentacji dotyczącej rozpoznania sprawy i  uzgodnienia,     terminu    przyjazdu ”Gromadzkiego”, celem wzięcia udziału w  prowadzonym śledztwie     i postępowaniu sądowym – WSS.

Mam, więc tydzień przedświąteczny z głowy, a więc zwolniony jestem już od działania w miejscu przeprowadzania samej akcji, ale muszę ją zabezpieczyć od strony nawiązania kontaktu z oddziałem „Ojca Jana”, sprowadzenia go na kwatery w Cacaninie, a po przeprowadzeniu akcji dostarczyć całość dokumentacji” w miejsce jej ostatecznego zakończenia.  W obu wypadkach angażuję podwodę dawniej wytypowaną dla potrzeb konspiracyjnych Zygmunta Filipowicza, pozostawiając mu rozpoznanie dogodnego dojazdu do wsi Szewce, bezpiecznego od ewentualnych jeszcze pozostających na nieprzetartych drogach minach po przemarszu I UDP – Werszyhory. Sam szukam bliższych wiadomości o samym oddziale i historii powstania tej grupy pod nazwą „Ojca Jana” –NOW -SK, z której będę miał styczność służbową i to w dość trudnej i przykrej dla mnie sprawie, w którą została wplątana osoba mi znana, a to jednocześnie żona nieżyjącego dowódcy placówki podchor. Jana Platy.

Nasza akowskie rozpoznanie określa oddział „Ojca Jana”, jako w początkowym okresie grupę wypadową członków NOW w rejonie Huty Krzeszowskiej w połowie 1943r., którą dowodził por. Franciszek Przysiężniak, ps. „Narek” —„Ojciec Jan”.

Według ludzi zbliżonych do ruchu konspiracyjnego NOW, kolebką i terenem działalności wspomnianego oddziału „był obszar dawnego „COP” —Centralnego Okręgu Przemysłowego i pierwszym jego założycielem był por. Wiśniewski późniejszy zastępca dowódcy oddziału. Powstanie oddziału określa się na połowę 1942 r., przy którym organizowano szkołę oficerską i podoficerską.

W okresie akcji scaleniowej NOW z AK przeprowadzanej od połowy roku 1943, Oddział podlegał obwodowi NOW- Biłgoraj, następnie Inspektoratowi AK-Rzeszów, a przy końcu roku 1943 podporządkowany został dowódcy ugrupowania OP-9 w inspektoracie Zamość.

W tym czasie zastępcą „Ojca Jana” został por. rez. z zawodu inż. Leśnik —Bolesław Usow z AK ps. „Konar”, a oddział używał nazwy: Oddział „Ojca Jana” —NOW —AK”. Stacjonował w lasach biłgorajskich w rejonie Ulanowa i składał się średnio z około 30 ludzi. W okresie mojego kontaktu z tym oddziałem kwaterował on w niedalekiej odległości od wsi Szewce, w kierunku północno —wschodnim, w dwugajówce położonej, wśród lasu, wysokopiennego, sosnowo —świerkowego. Na północny —zachód od obozu rozpoczynało się tzw. „Kacze Błoto” podchodzące pod Porytowe Wzgórze, a od północnego —wschodu rozcinała leśne obszary mała rzeczka Rakowa, biorąca początek przy trasie Frampol-Janów Lub., gdzieś w pobliżu wsi Dzwola, kończąca swój bieg leśny pod wsią Ujście, wpadając do większej od niej rzeczki Bukowej.

Zygmunt Filipowicz swoją parą pięknych koni, lekkimi saniami podjechał już o godzinie 8-mej rano pod „plebanię”, gdzie mieszkaliśmy, a ja już czekałem na ganku ubrany w burkę ojca, ażeby szybko odjechać, nie zwracając uwagi idących ludzi na poranne nabożeństwo do kościoła. Nie pojechaliśmy w stronę Rynku, a dalej ul. Kościelną, ażeby przy żydowskim „kierkucie”, na styku zbiegu trzech ulic, wjechać w ul. Ogrodową (przed „kierkutem” zbiegały się trzy ulice: Kościelna, Cmentarna, Ogrodowa). Ogrodową przejechaliśmy do ul. Łąkowej i przez rozległe od zachodu Frampola pastwiska dojechaliśmy do Cacanina, dawnej bazy plutonu ODB —Liceum.

Dojeżdżając do lasu za Cacaninem, Zygmunt, skierował konie przetartą drogą leśną biegnącą skrajem lasu na zachód, a następnie skręcając na południe, utrzymywał ten kierunek cały czas. Zobaczyłem las wczesnej wiosny i poczułem się wprost cudownie. Słychać było tylko szum drzew i od czasu do czasu krakanie przelatujących nad wierzchołkami drzew wron. Z przybranych resztek czap śniegu na wierzchołkach świerków, lekki wietrzyk strąca na nasze płowy i za kołnierze, a często nawet w oczy, gęsty zmarznięty jego pył. Konie znane z szybkiej jazdy, a jeszcze wypoczęte porą zimową, pokonują drogę szybkim truchtem parskając przy tym kłębami pary. Prowadzimy rozmowę na różne tematy unikając jednak nawiązania do przyczyny i celu naszego wyjazdu. Dziwi Zygmunta jedynie fakt, że nie jedziemy z tzw. obstawą i bez żadnej broni w daleką podróż i w terenie nie zawsze bezpiecznym, licząc się nawet z utratą zaprzęgu. Zorientowany jest, że jedziemy w ważnej sprawie, bo unikamy głównych traktów, ale wyraz jego twarzy pokazuje, że jest trochę zaniepokojony. Widząc to zwróciłem mu uwagę, że drogę wybierał sam i mógł jechać normalną trasą, przez Korytków Mały, Siedem Chałup, Andrzejówkę, Bukową, Ujście, Szewce. Zrezygnowałem z obstawy, gdyż wyjazd był związany ze ścisłą działalnością wywiadu i nie mógł być znany przez większe grono konspiratorów, przed przeprowadzeniem zaplanowanej akcji we Frampolu. Różni byli chłopcy w naszej grupie. Przygotowanie się do wyjazdu z bronią, wymagało jej oczyszczenia i dokładnego przeglądu, podsuszenia amunicji i przygotowania osobistego ekwipunku do wyjazdu w okresie jeszcze chłodów. Jedni odpoczywali przed wyjazdem w gronie rodziny, inni z tych tzw. „bohaterskich” spędzający wieczór nazwijmy to przed akcją u swoich dziewczyn, przed pożegnaniem łamali zasadę konspiracji, bąkając coś pod nosem o czekającym go wielkim niebezpieczeństwie następnego dnia, pozostawiając swoje „kochanie” przestraszone wiadomością od własnego wojaka, co grozi ich wiecznemu szczęściu. Często zrozpaczone dziewczęta przesiedziały czas domniemanej bohaterskiej akcji z różańcem w ręku, szukały pociechy u zatroskanych matek, uchylając rąbka tajemnicy najbliższym przyjaciółkom i szła fama od najbliższych do najbardziej zaufanych o wielkiej akcji bojowej zagrażającej życiu ich drogim sercu chłopakom. A akcja często tak wielkiego niebezpieczeństwa w ogniu walki z dodaną „popeliną” była tylko np. przeniesieniem broni maszynowej z magazynu podręcznego drużyny OBB do magazynu centralnego plutonu, albo przewiezienia na rowerze zwitka bibułki z rejonu do obwodu (18 km), albo z placówki do placówki, ostatecznie z rejonu do rejonu sąsiedniego. Powracający następnego dnia w aureoli bohaterstwa „ukochany wojak”, był witany łzami szczęścia i często wieloma pełnego oddania pocałunków, ale to już w ukryci przed domownikami. Snułem te wywody do Zygmunta głośno, a on serdecznie się zaśmiewał i dziwił jednocześnie chwaląc moje rozeznanie odnośnie postępowania naszych chłopaków i w takim nastroju wjechaliśmy do wsi Ujście.

Jak to w niedzielę, dzień świąteczny, nie było widać na wsi żadnego ruchu ludzi? Jedynie poruszanie się zasłonek w oknach mijanych domów, świadczyły, jesteśmy obserwowani. Bawiące dzieci przy końcu wsi pokazały nam drogę do wsi Szewce i byliśmy już prawie na miejscu. Kontakt w Szewcach z obozem „Ojca Jana”, był wskazywany na gospodarstwo znajdujące się w końcu wsi i na konkretne nazwisko gospodarza.

Zajechaliśmy na podwórko nie pytając po drodze i utrafiliśmy cel podróży. Z wychodzącym na podwórko gospodarzem wymieniliśmy hasło i zostałem poproszony do pomieszczeń mieszkalnych. Zygmunt w tym czasie opatrywał konie i po chwili znalazł się w mieszkaniu. Zapaliliśmy samosiejki z i rozprostowując ścierpnięte drogą nogi rozmawialiśmy o uzyskaniu możliwości dojazdu do dwugajówki. Gospodarz przedstawił nam swego kilkunastoletniego syna, któremu kazał się ciepło ubrać i odprowadzić nas do celu podróży. Po godzinnym odpoczynku ruszyliśmy końmi przez wygon za wsią skręcając w leśną drogę biegnącą lekko wznoszącym się terenem w górę na zachód. Wąska leśna droga szerokości na tzw. jedne sanie, wiła się wśród niskopiennych drzew z przewagą świerków. Na jednym z zakrętów zajęci przyglądaniem się na kilka wielkich zwalonych drzew z korzeniami, zatrzymał nas ostry nagły jak wystrzał głos: „Stój, kto jedzie”- „Podejść do podania hasła”.

Chłopiec jadący z nami wyskoczył pomiędzy drzewa i za chwilę ukazał się z młodym człowiekiem ubranym w zieloną rogatywkę polową z przedwojennym orłem w koronie długim kożuchu sięgającym do ziemi. W ręku trzymał polski przedwojenny mauzer piechoty, na pasie pod kożuchem za łyżki zaczepione dwa granaty obronne, na piersi zwisającą na pasku lornetkę. Uśmiechając się, grzecznie zasalutował i podał nam kolejno rękę, a kiedy usłyszał skąd, do kogo, wskazał nam kierunek dalszej drogi. Wyjeżdżając na następny zakręt byliśmy przy bramie budynku

i zabudowań podobnych jak gajówka w Starzyźnie k/Margoli, z tym, że tutaj ginęła ona prawie wśród lasu. Bezpieczeństwo postoju oddziału jak się później dowiedziałem, zapewniały stałe patrole konne oddziału przemierzające okolice i łączność z sąsiednimi wsiami i istniejącymi tam placówkami oraz wywiadowcami. Utrzymywano również przyjacielskie stosunki, wzajemnie się jednocześnie informując ze stojącymi w pobliżu oddziałami sowieckimi, które przyszły zza Bugu.

Wjeżdżamy na podwórko, po którym kręci się normalne umundurowane wojsko według wzorców przedwojennych—1939 roku. Pod zadaszeniami stoją wozy taborowe, wszędzie wzorowy porządek i dryl wojskowy. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Wartownik przy bramie wezwał żołnierza z biało-czerwoną opaską na przedramieniu lewej ręki, pełniącego w tym dniu służbę garnizonową i zameldował według wszelkich wymogów wojskowych przybycie przedstawicieli z rejonu „Liceum” na spotkanie z dowództwem oddziału. Patrzyłem na wszystko jak urzeczony, nie wierząc w istnienie takiego oddziału z taką dyscypliną. Urzekli mnie tym na całe życie, a w nim wspomnień partyzanckich, że ze zwykłej cywil-bandy, wychowywało się przyszłego żołnierza według zasad polskich tradycji wojskowych.

Zygmunt już znalazł towarzystwo do rozmowy, a mnie służbowy prowadzi do gajówki, a przed wejściem do pomieszczenia mieszkalnego puka energicznie w drzwi otwiera je i stając tuż za progiem, melduje o moim przybyciu. Przepuszcza mnie obok siebie i wycofuje się do tyłu zamykając poprzednio otwarte drzwi. W pomieszczeniu, w którym się znalazłem, zobaczyłem trzech mężczyzn ubranych w zielone bryczesy, buty oficerskie z cholewami, różniących się tylko kolorem swetrów, gdyż byli bez mundurów. W pomieszczeniu tym były również dwie kobiety, ubrane również w spodnie zielone do butów oraz jasne bluzeczki. Wyglądali wszyscy schludnie i czysto oraz odświętnie, zachowując się swobodnie jak we własnym domu, a jednocześnie bacznie przyglądając się przybyszowi, zapraszając do rozgoszczenia się, jak starzy znajomi. Rozmowę prowadził ze mną mężczyzna wyżej średniego wzrostu, szczupły, szatyn, gładko uczesany. Z dwóch pozostałych mężczyzn przyjrzałem się dokładnie przedstawionemu mi mężczyźnie średniego wzrostu, krępej budowy o blond włosach, lekko jak gdyby falujących zaczesywanych do góry. Jest to już okres ponad kilkudziesięciu lat od tych wydarzeń, więc opis wyglądu człowieka może odbiegać od rzeczywistości.

Tego ostatniego mężczyznę przedstawionego mi, jako por. ps. „Władka”, przewidzianego na dowódcę grupy bojowej do przeprowadzenia akcji we Frampolu, spotkałem w sumie trzy razy, a najdłużej z nim rozmawiałem na kwaterze we wsi Cacanin, tuż w ostatnim dniu przed przeprowadzeniem akcji, dokładnie zapoznając go z samym terenem, na którym zostanie zdjęta trzyosobowa siatka gestapo. Po rozrysowanym planie, sprawdzi jeszcze następnego dnia opisany teren wywiadowca grupy operacyjnej, który przyprowadzony zostanie przez brata „Harta” -Janka, pozostanie na miejscu akcji i jako przewodnik wskaże miejsca przebywania w tym czasie panów L i T oraz Jasi P.

Ustalono jednocześnie, że całość akcji zabezpiecza sama grupa, bez udziału żołnierzy miejscowej placówki, ze względu na dekonspirację.

Drogę powrotną ze wsi Szewce, po pozostawieniu młodego łącznika syna gospodarza, odbyliśmy normalnym traktem przez wsie Bukowa, Andrzejówka, Siedem Chałup, Korytków Mały, a stąd przez Cacanin do Frampola, gdzie znaleźliśmy się tuż przed zmrokiem, nie zwracając na siebie uwagi.

Według opisu spotkanego po latach w literaturze wspomnieniowej, a to napisanej w książce przez M. Deresz „Niebo bez słońca”, w części: „Akcja czarny opel” wynika, że dowodził nią we Frampolu, ppor. „Kordian” (Tadeusz Gryblewski).

Opisana przez niego relacja, rozpracowania siatki i przebiegu akcji, mija się z prawdą, gdyż od początku do końca, byłem w nią włączony i moi ludzie akowskiego wywiadu zbierali dowody obciążające konfidentów. W chwili ukazania się tej książki nie było możliwości przeprowadzenia konfrontacji z ludźmi, którzy już nie żyli: „Gromadzki”, ”Konar”, ”Władka”, „Wyżeł” w obwodzie biłgorajskim (Of. Wywiadu).                                                                                                                                                                                   Nikt z konspiratorów, którzy znaleźli się na liście Lucjana Kondrasiuka, jego brata Tadeusza i przekazanych przez Janinę P. nie został aresztowany przez cały opisany okres ich konfidenckiej działalności, bo właśnie w porę wykryte działanie siatki, zapobiegło wielkiej „wsypie” i nieszczęściu całej miejscowości.   Relacja p. por. „Kordiana”, muszę stwierdzić z przykrością, była napisana, jak wiele podobnych z tego okresu na wywołanie efektu niebezpieczeństwa oraz groźby przeprowadzanej akcji bojowej. Wyolbrzymienia udziału poszczególnych ludzi w likwidacji ludzi zaangażowanych w siatce konfidentów gestapo.                                                                                                                                     Muszę jednak wróci do treści relacji „Kordiana” o przeprowadzeniu akcji w konfrontacji z moją informacją otrzymaną od żołnierza dywersji „Grota”, który w tym czasie znalazł się przypadkowo na Rynku i w momencie ukazania się furmanki z żandarmami i nic nie wiedząc o żadnej akcji, wywiał przezornie z Frampola, zawiadamiając zgodnie z istniejącą umową o zagrożeniu również mnie. Zachowanie się „Grota” potwierdziło absolutnie, że w całym przygotowaniu likwidacji siatki nie było do końca żadnego przecieku do osób trzecich. Opuściliśmy z „Grotem”, Frampol, przechodząc na moje m. p. w chałupce za cmentarzem p. Chmielów, przy drodze do cegielni i swoim zachowaniem nie dałem do końca powodu do rozpoznania, że od początku do końca uczestniczyłem w tej całej grze likwidacji powstałego niebezpieczeństwa dla Frampola.

Samo zatrzymanie konfidentów zrelacjonowała mi po akcji, jedna z głównych uczestniczek rozpoznania i rozpracowania tego zadania, będąca wywiadowcą, ale niezorganizowana, co należy wyraźnie podkreślić dla pamięci. W moich wspomnieniach występowała pod kryptonimem wywiadowczym: „Skowronek”. Miała polecenie obserwowania całej akcji z okna miejscowej hurtowni powiatowej mieszczącej się w Rynku, tuż przy wylocie ul. Gorajskiej i naprzeciwko domu p. Bolesławowej Jasińskiej —wdowy, gdzie przebywał przed odjazdem do Lublina p. Lutek, a samochód stał przed drzwiami wejściowymi. Przed godziną 9 -tą na Rynek wjeżdża dwukonna furmanka pełna Niemców w uniformach przeważnie żandarmów, z którymi poprzedniego dnia miałem kontakt w Cacaninie i których ja określałem wtedy na 7-8 żołnierzy z oficerem żandarmerii, traktując dowódcę przedstawionego mi poprzednio, jako ppor. „Władka”. „Kordian” podaje po latach we wspomnianej relacji zamieszczonej w książce „Niebo bez słońca”, że dowodził grupą 11—tu żołnierzy. Tak stłoczeni Niemcy na jednym wozie w ogóle na akcję nie jeździli.

Furmanka zatrzymuje się na utwardzonym miejscu Rynku przed hurtownią, a oficer i jeden z żandarmów zeskoczywszy z niej szukają właściciela samochodu stojącego nieopodal. Ktoś obcy przechodzący obok, wskazuje na dom p. Jasińskiej, gdzie po tej informacji kierują już kroki obaj żandarmi.

Relacje nasze, a więc „Kordiana” i moja bardzo się różnią, dlatego pozostanę przy mojej uzyskanej już w bardzo skąpym zakresie, gdyż dalszy przebieg poza wyjazdem jeszcze z dokumentacją całej sprawy do obozu leśnego „Ojca Jana”, w moim osobistym wypadku, nie był już w sferze dalszego zainteresowania tym wydarzeniem i skwitowany tylko obowiązkiem wywiadu zlikwidowania występującego zagrożenia terenu ze strony gestapo. Późniejsze relacje już pochodziły z różnych źródeł, a dla dobra sprawy i chronienia ludzi, którzy brali udział w rozpoznaniu niebezpieczeństwa, żadnego z tych opowiadań nigdy nie konfrontowałem z nikim. I chyba dobrze przewidywałem takie postępowanie na przyszłość, gdyż przyjdą lata „władzy ludowej”, do której jakoby rodziny pokrzywdzone będą się zwracać o ukaranie „reakcjonistów akowców”, za wyrządzone im krzywdy. Każda sprawa, która dotyczyła akowców była przez powiatowe bezpieczeństwo podejmowana i tak się stanie właśnie, kiedy siostra Janiny, wspomniana Józefa będzie poszukiwać prawdy i o skazanej na śmierć za zdradę siostrze Jasi Plato.

Wróćmy jednak do sedna sprawy zdjęcia siatki szpiegowskiej i wiadomości, jakie o tym fakcie do mnie docierały z różnych źródeł. „Żandarmi” zastali p. Tadka i Lutka przy śniadaniu w domu pani Jasińskiej, rozmowa dotyczyła podwiezienia obu do pobliskiej wsi Kocudza w bardzo pilnej sprawie służbowej, celem wyprzedzenia jadącej tam pozostałej grupy operacyjnej furmanką. Jak wynikało ze zdobytej w późniejszym okresie relacji samej p. Jasińskiej, właściciel samochodu pan Lutek nie wyrażał entuzjazmu z takiego obrotu sprawy, szukając sposobu na wytłumaczenie, dlaczego nie może zjeżdżać z trasy jazdy do Janowa Lub, tłumacząc jednak to sztywną godziną służbową zameldowania się w Lublinie, ponieważ są to już ostatnie dni przed świętami i dniami wolnymi od pracy.

W końcu jednak ustąpił na skutek nieustępliwego żądania oficera żandarmerii powołującego się na to: -„że w wypadkach działania w sprawach nagłych natury państwowej, wszelka pomoc dla organów bezpieczeństwa państwa musi być spełniona”.

Kończą śniadanie, żegnają się z gospodynią, dziękują za cały okres stołowania się, zabierają walizki i pakunki, wychodzę do samochodu. Ładują rzeczy do bagażnika samochodu i zajmują miejsca w samochodzie. P. Lutek przy kierownicy, jako prowadzący. Obok niego na przednim siedzeniu oficer żandarmerii, a na tylnym siedzeniu za plecami brata p. Tadeusza, a przy nim obok żandarm asystujący oficerowi. Kiedy samochód ginie na zakręcie ul. Janowskiej, furmanka z resztą żandarmów nie jedzie za znikającym ”Oplem”, a przejeżdża na ul. Radzięcką pod dom p. Jasi.

Tutaj wszystko odbywa się błyskawicznie, furmanka za chwilę przejeżdża bez żadnego pośpiechu przez Rynek i ginie w ulicy Łąkowej, odjeżdżając w stronę Cacanina.

Na Frampol padł strach, jak zwykle w takich okupacyjnych wydarzeniach z udziałem żandarmerii. Wielu ludzi prawie całą akcję widziało przechodząc na nabożeństwo do kościoła, którzy jednak bocznymi ulicami powracali do domów nie wiedząc, że żandarmów już niema i przeklinając w duchu pomimo wielkiego postu i spowiedzi za najeżdżanie miejscowości przez okupanta nawet w święta. O dalszym przebiegu jazdy grupy z Kocudzy do obozu leśnego dowiedziałem się podczas mojego ostatniego kontaktu z obozem „Ojca Jana”, kiedy zgodnie z rozkazem obwodu AK, odwoziłem pełną dokumentację dotyczącą wspomnianej sprawy, a było to w drugi dzień świąt wielkanocnych —10 kwietnia 1944 roku. Wtedy też uzgodniłem ostatecznie obecność na dalej prowadzonym dochodzeniu i sprawie WSS, oficera wywiadu rej. „Liceum” – „Gromadzkiego”.

Dojeżdżając do lasu w Kocudzy Borek, pod pistoletami zamieniono się z p. Lutkiem miejscem za kierownicą samochodu i przez Kapronie, Władysławów dojechano drogami leśnymi do miejsca postoju, gdzie następnie dowieziona została przez pozostałych żołnierzy uczestników akcji — p. Jasia Plato.

Z mojego przekonania, że akcją dowodził ppor. „Władka”, a nie „Kordian”, nigdy mnie nikt nie wyprowadził. Po latach pracowałem w jednym przedsiębiorstwie ze szwagrem „Władki”, Józefem Sową, który miał za żonę p. Dankę —ekonomistkę tutaj zatrudnioną.

On pochodził z tej samej wsi, co „Władka” tj. Ulanowa, a kiedy podawałem jego szwagrowi rysopis uznawał, że rzeczywiście musiałem go widzieć i znać. „Władka” według wiadomości pochodzących od rodziny miał zginąć w wypadku motocyklowym gdzieś w Szczecińskim.

W książce pan M. Deresz, którą przechowuję jak największą pamiątkę, ponieważ sympatyzowałem z oddziałem ”Ojca Jana”, pomimo, że byłem w oddziale „Boba”, w najtrudniejszych czasach polskich w oddziale „Wira” i to do samego jego końca, już nazywanego „bandą reakcyjną”, zobaczę jedynie zdjęcie samego „Kordiana”, ale nie będę mógł już porównać ze zdjęciem „Władki”, którego z jakichś przyczyn nie zamieszczono.

Całość tej sprawy chcę zakończyć relacją z ostatniego mojego pobytu w tym oddziale tj. 10 kwietnia i moich osobistych refleksji, już, jako tylko nie żołnierza kedyw, ale człowieka po wielu przeżytych latach. Zgodnie z ustaleniami, w drugi dzień Świąt Wielkanocnych ponownie wyruszam tą samą droga do obozu leśnego „Ojca Jana”, wioząc dokumentację dotyczącą wykrycia siatki szpiegowskiej zorganizowanej przez Lucjana i Tadeusza Kondraciuków, zdjętych w akcji we Frampolu w czwartek wielkanocny—6 kwietnia 1944 roku, a których rozprawa będzie miała miejsce w pierwszym tygodniu tuż po świętach.

Mając w międzyczasie wiadomości, że główne leśne szlaki w lasach lipsko —janowskich są kontrolowane przez stojące w tym rejonie oddziały partyzantki radzieckiej pochodzące zza Bugu, poprosiłem oficera wywiadu o przydzielenie ochrony z żołnierzy miejscowej placówki, dawnej drużyny dywersyjnej, ażeby zapobiec przypadkowi ewentualnego utracenia odzieży i butów oraz posądzenia o szpiegostwo przez napotkaną tego typu „razwietkę”. Dni świąteczne wyciągały ochotników z lasu do pobliskich wiosek w poszukiwaniu za „sztakanem charoszego bimbru” i nie tylko…

Przed godziną 8—ą rano wyruszyłem dwukonnymi saniami w asyście żołnierzy: „Grota”- Bolesława Wąska, „Tura” —Józia Wacha i „Wojtka”.- Wojciecha Lewandowskiego, wszystkich uzbrojonych w broń krótką —pistolety, granaty i będący w dyspozycji chłopców od czasu ODB, erkaem wz.28 z dziesięcioma pełnymi magazynkami. Nowym dla mnie żołnierzem w otoczeniu był „Wojtek”, z którego ja dotąd nie korzystałem poza rowerem, jaki posiadał, ponieważ był jedynakiem, a po przejściach z mamusią Jurka— „Jeremy”, o czym napisałem przy wejściu do konspiracji, wszystkich właśnie jedynaków ze swego otoczenia grzecznie odsunąłem, ażeby ich nie narażać.

W drużynie ODB placówki Frampol jedynakami byliśmy jedynie tylko ja i „Grom”— Józio Chmiel posiadający świetne warunki na moje miejsce postoju (chatka za cmentarzem) oraz późniejszy magazynier w dwugajówce koło wsi Szewce zameldowałem się w bardzo niezręcznym czasie, bo opóźnionego świątecznego śniadania.

Na podwórku gajówki patrol konny szykował się do drogi patrolowej w kierunku Ujścia, gdyż otrzymano meldunek o pokazaniu się Niemców w rejonie Huty Krzeszowskiej. Do gajówki weszliśmy z „Grotem” i „Wojtkiem”, który był z obsługiwanym przez niego erkaemem, chyba tak z „samochwalstwa i chęci pokazania się”.

Przechodzimy przez dość sporą kuchnię, w której na słomie pod ścianą siedziała trójka dobrze nam znana, a więc dwóch braci i Jasia P., pilnowani przez wartownika. Jasia miała ręce wolne i rozmawiała z przebywającymi w tym pomieszczeniu żołnierzami oddziału. Spotkanie z całą trójką mojej osoby przy tym uzbrojoną, zaskoczyło obie strony i wywołało zaskakujące zdziwienie zatrzymanych w akcji. W oczach braci widziałem wielkie zaskoczenie i szukanie jak gdyby w myślach kojarzenia poznawanych we Frampolu ludzi. Jasia P. w tym czasie śmiejąca się już w nowym otoczeniu, moim widokiem została jak gdyby sparaliżowana. Z mojej strony, ani z jej żadnego słowa, przeszedłem ciężkim krokiem, łudząc swoją osobą nadchodzącą pomoc, a z drugiej strony okrutną beznadziejność. Te oczy Jasi P. pełne lęku i bezsilnego tragizmu, proszące o pomoc pozostały mi dzisiaj we wspomnieniach okupacji, tak jak ręka Marii Kapko —Pajączkowej, nieprzykryta piaskiem po wykonaniu na niej wyroku śmierci, na szczycie wzgórza przy polnej drodze z Goraja do Kocudzy Górnej.

Pozostało mi pytanie, czy Jasia wtedy zrozumiała, na jaka drogę weszła swoją znajomością z Lutkiem, którego na swój sposób musiała pokochać i czy wiedziała, że on z niej wyciągał wiadomości, które nie miały nic wspólnego z prawdziwą miłością ludzi przypadkowo spotkanych w warunkach wojny i okupacji. Nie otrzymałem odpowiedzi już nigdy, tak jak i o tym, czy ręka Marii K —P, wystająca z ziemi, potwierdzała przeklęcie, znanego jej p. Olka, że niedane było jej przed śmiercią powiedzieć prawdy o podobnej znajomości tak jak z nim, to również z gestapowcem z Biłgoraja, który obiecywał zwolnienie męża aresztowanego i przebywającego w Oświęcimiu. Osoba, która to wszystko organizowała przeżyła wojnę, znalazła się w USA, uniknęła kary, skazana zaś była „przywłoką” — obcą dla miejscowych i obrońców takie osoby wśród miejscowych spodziewać się nie mogły. Straszne były prawa wojny i nie było czasu i możliwości na dogłębne zbadanie każdej sprawy. Po przekazaniu materiałów dowodowych dla przeprowadzenia śledztwa, zostałem poczęstowany śniadaniem, ale pomimo tak przyjemnego grona oficerów oddziału i ich żon, czy znajomych kobiet, świetne wędliny rosły mi w ustach i nie uszło to moje zachowanie chyba uwadze gospodarzy. Uwolniłem się z tego dziwnego napięcia po opowiedzeniu znanych mi fragmentów życia Jasi. Jej zamążpójścia, krótkiego małżeństwa, a również dodatnich cech charakteru, a wśród nich tego bezgranicznego przywiązania się do osoby, którą darzyła swoją miłością, wkładając to wszystko w dawanie ostatniej posługi w całym okresie ciężkiej i nieuleczalnej choroby, która wypełniła cały okres miodowych miesięcy i zakończyła się śmiercią[5]. Dziewczyna uciekająca przez Bug, przed deportacją na wschód, żyjąca biednie, bez żadnych zapewnionych warunków materialnych i po zamążpójściu, tutaj nie umiała rozpoznać otoczenia i uciec w porę z rąk śmierci. Chyba mówiłem jak obrońca i oskarżyciel, ale równocześnie, czy nie okazałem się zbyt miękki w tego rodzaju sprawach, które jednak doprowadzałem na podstawie sprawdzonych okoliczności i dokumentów do końca.

Kiedy przemierzałem kuchnię, ażeby ruszyć w drogę powrotną, już siedzących tutaj poprzednio nie spotkałem? Ktoś zorientowawszy się, usunął ich, ażeby mi zaoszczędzić nadmiaru przeżyć tego dnia. Siedliśmy na sanie, nie dawałem rozkazu ruszać, korzystając z pożegnania moich żołnierzy z obstawy, z chłopcami „Ojca Jana”, z którymi zdążyli się już zaznajomić. Patrzyłem po szczytach leśnych drzew otaczających dwugajówkę, gdzie daleko w górę na jaśniejące słońcem przemykające nad nami obłoczki w daleką niekończącą się drogę. Chyba jednak żegnałem Jasię, pomimo działania służbowego i udowodnienia jej części winy popełnionego przestępstwa zdrady w obliczu walki z okupantem. Myślałem i przypominam sobie ten fakt do dzisiaj, że na liście p. Lutka ponad dwudziestu nazwisk nie było mojego, kiedy znajdował się tam nawet szwagier Jasi.

Co było przyczyną pominięcia mnie, to jednak mogło być tajemnicą? Ja oceniłem ten fakt, że nie brano mnie pod uwagę, gdyż w okresie, kiedy budowano następstwa zdrady, ja przebywałem na robotach w Rzeszy. Po powrocie nie przebywałem w miejscach poddawanych ich obserwacji. Znalazłem się poza frampolską konspiracją i jak się później okazało po tzw. „wyzwoleniu” stało mi się bardzo pomocne w manipulowaniu życiorysami, tak jak podwójne nazwiska i imiona. Konfident czy szpicel musiał pokazywać palcem, że ten to jest właśnie ten poszukiwany, „a u was”, „ czy z wami pracuje”. Pozostał już tylko epilog tej tragicznej sprawy przekazany przez świadków, lub zasłyszanych opowiadań, którego faktów nie ujmuje w swojej relacji ”Kordian”.

Przewód sądowy i śledztwo odbyły się przy obecności zaproszonych dowódców sąsiednich oddziałów sowieckich. Braciom dobrano się do skóry. P. Lutek potwierdził przygotowywanie materiałów dla gestapo w Lublinie, przyznając się do współpracy wraz z bratem Tadeuszem. Janiny P. nie obciążał oskarżeniem, potwierdził wykorzystanie jej znajomości terenu i jej niewiedzy o celu przekazywanych wiadomości. W ostatnim słowie skazanych na śmierć, z całej trójki, jedynie Jasia P. wyjaśniając swoje postępowanie prosiła o pozostawienie jej w oddziale, w którym walką z okupantem będzie starała się zrehabilitować swoje postępowanie.

Takiej alternatywy zarówno sądzący, jak również dowódcy oddziałów począwszy od „Ojca Jana”, po zaproszonych z oddziałów sowieckich, w rozwiązaniu sprawy jakoby mniej winnej Jasi, w ogóle nie przewidywano. Wyraźnie w dyskusji stwierdzono, że nikt nie może się podjąć i przyjąć na siebie pilnowania tego rodzaju osoby oraz odpowiedzialności za ewentualną ucieczkę do Niemców, a w konsekwencji zdekonspirowanie terenu i dodatkowo widzianych łudzi związanych z tą sprawą, jej wykryciem, zatrzymaniem i osądzeniem. Wyrok podtrzymano i został wykonany przez powieszenie winnych, gdyż w tym oddziale z uwagi na oszczędzanie amunicji potrzebnej do walki z okupantem, a której brak stale w oddziałach odczuwano, zwyczaj taki za zdradę ojczyzny był podtrzymywany. Po wykonania wyroku zgłosili się dwaj żołnierze francuscy przebywający w tym oddziale po ucieczce z obozu jenieckiego na terenie Polski. Skazanych przed samym wykonaniem wyroku uwolniono z więzów i pod ochroną oczekiwali na swoją kolejkę. Pierwszym powieszonym miał być Lucjan Kondrasiuk, następnie jego brat Tadeusz, a na końcu Jasia P.

W momencie wieszania pierwszego skazanego, sznur nie wytrzymał i wyniku tego powstało pewnego rodzaju zamieszanie. Wykorzystał to Tadeusz Kondrasiuk, drugi ze skazanych na śmierć i rozpoczął ucieczkę w las. Strzelanie za uciekającym było zabronione ze względu na bezpieczeństwo oddziału w terenie i tylko za uciekającym rzucił się jeden z francuzów uzbrojony jedynie w tym czasie w bagnet. Tadeusz Kondrasiuk nie znał terenu i skierował się na pobliskie bagna, gdzie go dopędził ścigający żołnierz i tam go wykończył posiadanym bagnetem, a następnie utopił w mokradłach.

Po ostatecznym wyjaśnieniu sprawy z uciekinierem przed wyrokiem, powieszono, jako ostatnią osobę Jasię P. Gdzie pochowano ciała dwójki kochających się ludzi, bo tak chyba było i jak z tej całej sprawy wynikało, które było wykorzystane do zwykłej zdrady w obliczu walki podziemia z okupantem, pozostało już tajemnicą na zawsze?.

Po wielu latach po tzw. ”wyzwoleniu”, ktoś próbował odgrzebywać tą sprawę korzystając
z sytuacji występującej walki „władzy ludowej” z reakcją, a pod nie zazwyczaj podciągano ludzi z ugrupowania akowskiego powodem tego było w terenie zainteresowanie się funkcjonariuszy biłgorajskiego UB, szukających świadków tych wydarzeń i ewentualnie winnych walki ze zdradą, konfidentami i szpiclami gestapo. Bywało i tak, bo nie ważne było, za co karało podziemie, tylko jeszcze jeden reakcjonista więcej w planie zniszczenia.

Przedstawię teraz, jak opisany został moment aresztowania szpiegowskiej siatki w jednym z rozdziałów książki – Partyzanci „Ojca Jana”, autorstwa Stanisława Puchały pseudonim „Socha”, „Kozak”- Wydanie II rozszerzone Stalowa Wola 1996.                         – „Niebezpieczne przedsięwzięcie”, które jest relacją z przeprowadzonej akcji pchor. Stanisława Bałuta ps. „Bruzda”:

„Przed domem przy furmankach pozostaje reszta patrolu. Dowództwo przejmuje pchor. „Bruzda”. Kpr. „Markut”, z rkm-em i st., strz. „Peter” przejmują rolę ubezpieczenia z jednoczesnym poleceniem przetrzymania na zewnątrz brata Kondaschucka. Pchor. ‚„Bruzda” i pchor. „Władek” wchodzą do domu przyjaciółki gestapowca. Spotkana pani nie wykazuje specjalnego zdenerwowania. Prawie nie zna języka niemieckiego. W dość ostrym tonie otrzymuje polecenie wskazania rzeczy Kondaschucka. Robi to w sposób całkowicie obojętny. Przeprowadzających rewizję interesują przede wszystkim materiały pisane. W cywilnej marynarce przewieszonej na poręczy krzesła znajdujemy notes, a w nim m.in. spis kilkudziesięciu nazwisk, (jeśli dobrze pamiętam było ich 58). Później okaże się, że była to lista osób przeznaczonych do aresztowania, w większości członków AK i B.Ch”.

„Czarny opel” –rozdział w książce Marii Deresz – Niebo bez słońca str. 35-43.         Wydanej przez Instytut Wydawniczy PAX Warszawa 1983:                                                                                                                                                              „Z początkiem wiosny 1944 roku posypały się aresztowania, które dotknęły zwłaszcza placówkę we Frampolu. W marcu uwięziono około 150 członków organizacji wraz z jej komendantem Platą. W krótkim czasie został on stracony na Majdanku wraz z 97 współtowarzyszami. Wg relacji Stanisława Puchalskiego. (Relacja w posiadaniu autorki). Jak Stanisław Puchalski mógł relacjonować autorce przebieg akcji skoro w swej książce „Partyzanci Ojca Jana”, której fragmenty przestawiłem powołuje się na wspomnienia Stanisława Bałuta ps. „Bruzda”?.

Po wstępnej rozmowie „Kordian” oznajmił gestapowcowi, że lubelskie gestapo za pośrednictwem Sicherheitspolizei w Biłgoraju powiadomiło swą placówkę w Janowie, że właścicielka domu przygotowywała listę zawierającą 120 nazwisk „polskich bandytów” z terenu powiatu janowskiego. W związku z tym szef placówki polecił mu udać się do Frampola, przejąć tę listę i zapłacić ustaloną kwotę”.

Po raz kolejny jestem zmuszony dokonać sprostowania – Jan Plato chory na gruźlicę zmarł śmiercią naturalną we Frampolu i został pochowany na miejscowym cmentarzu. Nie został stracony w obozie koncentracyjnym na Majdanku, ponieważ nigdy tam nie był. Jakie masowe aresztowania i wywózki na Majdanek miały być we Frampolu?. Były wywózki, ale wiązały się z wysiedleniami ludności Polskiej i wywózką na roboty do Niemiec. W przypadku Frampola w połowie 1943 roku. Tak powstają mity i takie bzdury wciskało się ludziom dawniej i takie wciska się nadal.

Jerzy Czerwiński w swych wspomnieniach pisze, że lista zawierała 20 nazwisk, u Stanisława Puchały liczba wzrosła do 58, zaś w książce Marii Deresz lista miała zawierać 120 nazwisk. A dla dodania smaczku całej historii nieżyjący od roku mąż Janiny został stracony na Majdanku wraz z 97 współtowarzyszami. I jak tu nie mieć wątpliwości?. Czy można się dziwić temu, że rodzina próbowała zrehabilitować, moim zdaniem niesłusznie straconą kobietę.

Na zakończenie przedstawię fragment materiału z fragment tekstu z BIULETYNU Nr.2 Z.B.O.W.i.D. Stowarzyszenia Wyższej Użyteczności Zarząd Okręgu w Szczecinie ul. Wielkopolska 18, Listopad 1973 r. Redaktor Władysław Sykuła.

-„Komendy Wojskowe Rejonowe likwidowały bardzo umiejętnie komórki szpiegowskie gestapo, których zadaniem było rozpracowywanie organizacji konspiracyjnych. Do Frampola np. przysłano dwóch Ukraińców, którzy mieli opracować projekt budowy łaźni, tymczasem opracowywali listy działaczy konspiracyjnych i partyzantów. W czasie, kiedy mieli już udać się do gestapo w Biłgoraju i doręczyć listę, zgłosiło się Szutzpolizei, z trzema podwodami. Zameldowali się na posterunku żandarmerii i oświadczyło, że ma eskortować Ukraińców do Janowa, -„ponieważ droga do Biłgoraja jest zaminowana i niebezpieczna”. Każdemu Ukraińcowi przydzielono jedną podwodę, a na trzeciej ulokowano Polkę ob. Platową. Okazało się, że Platowa współpracowała z wywiadowcami niemieckimi, dostarczając im wiele cennego materiału szpiegowskiego. Cała epika ruszyła w stronę Janowa /obstawa niemiecka w mundurach/.W drodze żandarmi oświadczyli, że muszą jeszcze skręcić do gminy Kocudzy celem załatwienia pilnych spraw. Zjechano, więc z drogi janowskiej na drogę prowadzącą do lasu. Szpiedzy zorientowali się, że coś nie jest w porządku z kierunkiem i rzucili pytanie – dokąd jedziemy?. Otrzymali jasną odpowiedź – „do lasu!”.  Co? Myśleliście, że Was odwieziemy do Janowa?. A więc sytuacja wyjaśniła się, żandarmi w mundurach feldgrau byli partyzantami i dostarczyli szpiegów do miejsca przeznaczenia. Odbył się sąd polowy, w wyniku, którego wszyscy troje otrzymali wyroki śmierci przez powieszenie. Wyrok został wykonany. Frampolanie mieli doskonałą orientację, kto przebywa na ich terenie i jaką pełni rolę. Wszystkie przejawy zła likwidowali w zarodku”.

 


[1] Janina Bzdal. Nie wiem, czemu Jerzy używał nazwiska Baran?, przecież powinien znać panieńskie nazwisko żony swojego starszego kolegi..

[2] We Frampolu Niemcy wymordowali ludność żydowską w dniu 2 listopada 1942 roku w czasie obławy
w mieście, a następnie na miejscowym kierkucie.

[3] Zdjęcie wykonane w latach 60-tych XX wieku. Budynek dawnej łaźni.

[4] O Szpitalu Polowym mam nadzieję napisać w którymś z kolejnych wpisów na moim blogu.

[5] Na końcu opowieści o Janinie zamieszczę, jak ona i akcja likwidacji siatki szpiegowskiej opisana została w książce Marii Deresz – Niebo bez słońca str. 35-43, rozdziale „Czarny opel”. Wydanej przez Instytut Wydawniczy PAX Warszawa 1983.

Jedna myśl na temat “Z lat okupacji II

Dodaj komentarz